Cześć wszystkim. Kilka godzin temu wróciłem z zagranicy od znajomych, gdzie spędziłem ciekawy tydzień. Nie lubię jakoś pisać o takich rzeczach zwyczajnie dlatego, że często mi się nie chce i wolę komuś opowiedzieć przy okazji, ale napiszę, bo myślę, że warto. Będzie chaotycznie, za co przepraszam.
Otóż w tym tygodniu byłem w Holandii niedaleko Amsterdamu, gdzie mieszka z rodziną mój kolega Jan, lingwista, jeden z twórców języka międzysłowiańskiego i przysięgły tłumacz pomiędzy holenderskim i polskim. Poznaliśmy się osobiście na pierwszej konferencji języka międzysłowiańskiego rok temu, w tym roku widzieliśmy się znowu i zaprosił mnie do siebie. On sam jest Holendrem, ma żonę Polkę Anię i muszę stwierdzić, że oboje są bardzo podobnie postrzeleni, śmiem twierdzić, do wielu z was albo z nas. Moi bliżsi znajomi, którzy czytają ten post, na pewno będą wiedzieć, o co mi chodzi. I też dlatego bardzo fajnie się dogadujemy.
Po przylocie do Amsterdamu w zeszłą niedzielę pojechaliśmy do Utrechtu, gdzie było spotkanie koła polskich tłumaczy. Posłuchaliśmy m.in. ciekawej prezentacji o tym, jak tłumacz powinien się zachowywać wobec klientów, żeby zapewnić sobie dalszy kontakt z ich strony, czyli np. podziękować czasami za kasę, raz na jakiś czas wysłać tłumaczenie wcześniej niż zostało ustalone itd. Wbrew pozorom jedną ze skutecznych metod ponoć jest chwilowe obniżenie ceny na zasadzie takiej, że jeśli klient wyśle tekst źródłowy do określonej godziny w ciągu dzisiejszego dnia, to wyjdzie taniej, czego ludzie i tak często nie robią, bo parafrazując panią, która opowiadała o tym wszystkim, dla klientów pieniądze często wcale nie są takie ważne.
Potem przyjechaliśmy do domu i w sumie niestety od tego momentu wyszliśmy tylko raz, mianowicie na kolację do restauracji irańskiej. Nie ukrywam, pierwszy raz w życiu jadłem irańskie jedzenie i warto było. Określiłbym ich kuchnię jako trochę podobną do greckiej, np. grilowane warzywa czy ser podobny do fety, ale charakter sosów do mięsa itp. jest jednak inny. Raczej nic ostrego, tylko bardziej na słodko, tak jak na przykład sos orzechowy lub przystawka w postaci ryżu z ich jagodami. No i na deser pyszne lody szafranowe oraz sorbet różany – pewnie słyszeliście o oleju i maśle różanym, które wywodzi się właśnie z tamtych rejonów.
Oprócz tego miałem dużo okazji porozmawiać też z Anią, poznałem jej tatę i ośmioletnią córkę Larę, która zna dobrze oba języki. Dowiedziałem się między innymi o jednym z wielkich zainteresowań Ani i Jana, czyli o tzw. steampunku. Dla tych, którzy nie wiedzą, jest to subkultura, oparta na wyobraźni przyszłości z czasów wiktoriańskich, czyli różne latające maszyny itd., ale wszystko na parę. Oboje też lubią np. japońskie seriale anime, przede wszystkim te bardziej przemyślane, gdzie często można znaleźć niemało aluzji do historii różnych części świata i inne śmieszne ciekawostki.
Niemała część naszych rozmów dotyczyła również relacji międzyludzkich i innych tematów związanych z psychologią, dzięki czemu się dowiedziałem, że z Janem nie mamy tylko wspólnych zainteresowań, lecz także niespodziewanie dużo podobnych cech charakteru, które spowodowały, że w naszej przeszłości obu z nas spotkały podobne rzeczy. Nie będę się rozpisywał na ten temat, ale 5-6 lat temu, kiedy odkrywałem jego stronę m.in. o sztucznym języku romańskim, który brzmi jak polski, o międzysłowiańskim i innych dla mnie ciekawych rzeczach, nie spodziewałem się, że właśnie taki znany lingwista okaże się być także, jak Ania to określa, brother from another mother. Nie ukrywam, bardzo miło się dowiedzieć, że ktoś podobnie szalony i w niektórych sprawach podobnie naiwny do mnie tyle osiągnął i wciąż osiąga, przez co może on być dla mnie wzorem i wielką inspiracją.
Ale kończąc już ciężkie tematy, z Janem też oczywiście gadaliśmy, często na tematy językowe, czyli o międzysłowiańskim, holenderskim, o porównywaniu różnych rzeczy itd. Tylko że on często wyjeżdżał do sądów, więzień i w inne ciekawe miejsca, bo musiał tam tłumaczyć symultanicznie. A nie, przepraszam, nie do więzień, tylko do hoteli państwowych, jak oni z Anią to określają. 😀
Raz miałem jechać z nim, była to sprawa z jakimś gwałcicielem Polakiem, ale było to dość wcześnie rano i wolałem sobie pospać,, chociaż na pewno przegapiłem coś bardzo ciekawego dla mnie. Na ogół Polaków w Holandii dzisiaj nie jest mało i sprawy sądowe z nimi dotyczą najczęściej mniejszych kradzieży w sklepach, często związanych z alkoholem. Warto tu nadmienić, że dzięki poezji śpiewanej i niektórym innym informacjom nadal jeszcze mam w sobie obraz w cudzysłowie "typowego" Polaka jako człowieka, który lubi filozofować, analizować wydarzenia w świecie, podchodzić rozsądnie do życia i często jest też wierzący, co dodaje kolejny wymiar do tego wszystkiego, ale wiem też już dawno, że nie jest to całkiem prawda. Chociaż nadal większość Polaków, których poznaję, to tacy "myśliciele".
Już chyba powinienem skończyć, więc wspomnę tylko jeszcze o prostym holenderskim daniu, które zrobiła nam raz Ania i bardzo mi ono smakowało. Holendrzy ogólnie lubią mieszać smaki, o czym zaraz się przekonacie. Trzeba ugotować fasolki brązowe, czyli nie szparagowe. Może być do tego też gotowany ryż, ale nie musi. Kolejna część dania to kawałki boczku usmażone na patelni, to wszystko zmieszamy i polejemy, uwaga, syropem klonowym albo innym, którym polewa się np. naleśniki. Może dla niektórych z was dziwne, ale rzeczywiście pyszne, osobiście jadłem i polecam.
Także tyle co do mojego wyjazdu w tym tygodniu. Teraz jeszcze jeden dzień wolnego i skończą się kolejne fajne wakacje, co oznacza, że od poniedziałku czekają mnie studia, teraz już znowu w mojej rodzimej Pradze. Tak więc miłej niedzieli i do następnych wpisów.
O wyjeździe do Holandii przed początkiem kolejnego semestru
Cześć wszystkim. Kilka godzin temu wróciłem z zagranicy od znajomych, gdzie spędziłem ciekawy tydzień. Nie lubię jakoś pisać o takich rzeczach zwyczajnie dlatego, że często mi się nie chce i wolę komuś opowiedzieć przy okazji, ale napiszę, bo myślę, że warto. Będzie chaotycznie, za co przepraszam.
Otóż w tym tygodniu byłem w Holandii niedaleko Amsterdamu, gdzie mieszka z rodziną mój kolega Jan, lingwista, jeden z twórców języka międzysłowiańskiego i przysięgły tłumacz pomiędzy holenderskim i polskim. Poznaliśmy się osobiście na pierwszej konferencji języka międzysłowiańskiego rok temu, w tym roku widzieliśmy się znowu i zaprosił mnie do siebie. On sam jest Holendrem, ma żonę Polkę Anię i muszę stwierdzić, że oboje są bardzo podobnie postrzeleni, śmiem twierdzić, do wielu z was albo z nas. Moi bliżsi znajomi, którzy czytają ten post, na pewno będą wiedzieć, o co mi chodzi. I też dlatego bardzo fajnie się dogadujemy.
Po przylocie do Amsterdamu w zeszłą niedzielę pojechaliśmy do Utrechtu, gdzie było spotkanie koła polskich tłumaczy. Posłuchaliśmy m.in. ciekawej prezentacji o tym, jak tłumacz powinien się zachowywać wobec klientów, żeby zapewnić sobie dalszy kontakt z ich strony, czyli np. podziękować czasami za kasę, raz na jakiś czas wysłać tłumaczenie wcześniej niż zostało ustalone itd. Wbrew pozorom jedną ze skutecznych metod ponoć jest chwilowe obniżenie ceny na zasadzie takiej, że jeśli klient wyśle tekst źródłowy do określonej godziny w ciągu dzisiejszego dnia, to wyjdzie taniej, czego ludzie i tak często nie robią, bo parafrazując panią, która opowiadała o tym wszystkim, dla klientów pieniądze często wcale nie są takie ważne.
Potem przyjechaliśmy do domu i w sumie niestety od tego momentu wyszliśmy tylko raz, mianowicie na kolację do restauracji irańskiej. Nie ukrywam, pierwszy raz w życiu jadłem irańskie jedzenie i warto było. Określiłbym ich kuchnię jako trochę podobną do greckiej, np. grilowane warzywa czy ser podobny do fety, ale charakter sosów do mięsa itp. jest jednak inny. Raczej nic ostrego, tylko bardziej na słodko, tak jak na przykład sos orzechowy lub przystawka w postaci ryżu z ich jagodami. No i na deser pyszne lody szafranowe oraz sorbet różany – pewnie słyszeliście o oleju i maśle różanym, które wywodzi się właśnie z tamtych rejonów.
Oprócz tego miałem dużo okazji porozmawiać też z Anią, poznałem jej tatę i ośmioletnią córkę Larę, która zna dobrze oba języki. Dowiedziałem się między innymi o jednym z wielkich zainteresowań Ani i Jana, czyli o tzw. steampunku. Dla tych, którzy nie wiedzą, jest to subkultura, oparta na wyobraźni przyszłości z czasów wiktoriańskich, czyli różne latające maszyny itd., ale wszystko na parę. Oboje też lubią np. japońskie seriale anime, przede wszystkim te bardziej przemyślane, gdzie często można znaleźć niemało aluzji do historii różnych części świata i inne śmieszne ciekawostki.
6 replies on “O wyjeździe do Holandii przed początkiem kolejnego semestru”
No to miałeś wspaniały tydzień i fajnie że spędziłeś go w Holandii. Byłam bardzo krótko w Amsterdamie i miło to wspominam. Szkoda tylko, że nie wiele wtedy mogłam zobaczyć, bo akurat nie zwiedzanie było celem tej podróży.
Powodzenia w nowym semestrze.
Wkleil ci się wpis 2 razy, pczyczym drugi jakby w środku
A faktycznie, dzięki, poprawione.
Nie ma to jak spędzić trochę czasu w towarzystwie tłumacza… 😉 Musiało paść mnóstwo anegdotek i innych opowieści dziwnej treści, bo to zawód nieprzewidywalny w każdym calu.
No my teraz rzadziej się słyszymy, ale chętnie Ci kiedyś opowiem o kilku takich rzeczach. Chociaż wiele więcej czasu spędziłem z Anią niż z Janem, ale i tak było ciekawie też pod względem tego, o czym piszesz. 🙂